Świat nagle zwariował na punkcie emolientów reklamowanych jako cudowne kosmetyki do pielęgnacji wrażliwej skóry, a więc polecane szczególnie dla delikatnej skóry niemowląt. Oczywiście, jako młoda matka zapewniająca maleństwu wszystko, co najlepsze, dałam się ponieść fali szaleństwa. Jeszcze w ciąży pognałam do apteki w celu zakupienia odpowiedniego specyfiku do kąpieli.
Na początku było nieźle, to znaczy normalnie. Nie znałam jeszcze swojego dziecka na tyle dobrze, by stwierdzić, czy emulsja działa, czy nie. Pewną wygodą był brak konieczności smarowania maleństwa czymkolwiek innym po kąpieli. Stosowałam Oilatum (ok. 35 zł/250 ml), ponieważ rekomendowane było przez moje lokalne środowisko położnicze. Po dwóch miesiącach postanowiłam przerzucić się na tańszą wersję – Emolium (ok. 30 zł/400ml). Trzeci dzień kąpieli w tej emulsji skończył się histerią małej. Na całym ciałku miała rozognione plamy, wypukłe i szorstkie w dotyku. Spłukałam ją chłodną wodą i wyrzuciłam kosmetyk.
Dopiero ta sytuacja zmusiła mnie do poszukania prawdziwych (nie komercyjnych) informacji na temat emolientów. Okazało się, iż owe emolienty, to nic innego jak pospolite nawilżacze i zmiękczacze (łac. emolliare – zmiękczać). Wśród nich znajdują się substancje proste i bardziej złożone, a najpopularniejsze to: olej rycynowy, lanolina, wazelina, parafina, skwalen. W związku z tym na myśl nasuwa się prosta konkluzja – emolienty zawarte są w każdym kosmetyku nawilżającym, a reklamowanie niektórych jako specjalnej grupy preparatów do zadań specjalnych jest właściwie bezzasadne!
Idea emolientów jest jak najbardziej słuszna. Działają one zarówno powierzchniowo (natłuszczają tworząc na skórze film ochronny niedopuszczający do odparowywania wody, dają wrażenie gładkości i delikatności skóry, wchłaniają wilgoć z otoczenia zapobiegając odwodnieniu), jak i w głębszych warstwach skóry (po wchłonięciu blokują kanały, którymi wydalana jest zbyt duża ilość wody z organizmu). Dzięki temu pomagają walczyć ze szkodliwymi czynnikami zewnętrznymi. Szczególnie ważne jest to w przypadku skóry maluszka, która nie ma jeszcze w pełni wykształconych mechanizmów obronnych. Jak najbardziej powinniśmy zapewnić smykom właściwy poziom nawilżenia skóry. Jednak nie za wszelką cenę (dosłownie i w przenośni).
Zdrowa skóra smyka, nawet jeśli jest przesuszona, nie wymaga specjalistycznych kosmetyków aptecznych. W zupełności wystarczy jej zwykła oliwka (np. Bobini, ok. 10 zł), krem nawilżający (np. Krem pielęgnacyjny Nivea, ok. 11 zł) czy zwykła, ciekła parafina (do kupienia w każdej aptece za ok. 3 zł). Wszystkie te rodzaje kosmetyków zawierają substancje nazywane emolientami i powinny na stałe zagościć wśród przyborów toaletowych malca.
Jeśli zaś chodzi o emolienty do kąpieli, mam bardzo mieszane odczucia i zastanawiam się, czy są w ogóle potrzebne. Po pierwsze, ich właściwości nawilżające możemy odtworzyć wlewając do wanienki odrobinę oliwki. Po drugie, właściwości myjące tych emulsji nie przemawiają do mnie, jako młodej matki. Moja roczna córeczka, mimo iż już swobodnie raczkuje, nadal nie wymaga specjalnego usuwania brudu, mydlenia czy szorowania, więc cały czas kąpana jest w samej wodzie. To zupełnie wystarcza, by ją odświeżyć i spłukać z niej kurz i pot. Wcale więc ten drogi płyn myjąco-nawilżający, który kilka miesięcy temu wyrządził tyle krzywd, nie jest nam potrzebny. Po kąpieli mała smarowana jest oliwką, kremem lub parafiną – w zależności od widzimisię rodziców. A jej skóra to okaz zdrowia i urody.
Czy emolienty są wskazane? Zdecydowanie tak. Czy konieczne jest stosowanie kosmetyków określanych handlowo jako emolienty? Zdecydowanie nie.